Szkoła dla Rodziców... na razie mam mieszane uczucia co do mojej obecności tam.
Nie ma tam niczego nowego, czego bym już nie wiedziała i nie stosowała. Teorie to my doskonale znamy, problemy wynikają u nas raczej ze zmęczenia, nerwów czy ogromnych emocji i natłoku krzyków, kłótni, energii oraz zbyt małej różnicy wieku między dziećmi, co powoduje, że czasem po prostu nie jesteśmy w stanie w pełni zadbać o potrzeby każdego z nich osobno.
Każde z moich dzieci, gdy jest samo z opiekunem jest cudowne, grzeczne, układne - razem tworzą jednak taką mieszankę wybuchową, że naprawdę czasami ciężko to dźwignąć... I po środku tych ich kłótni,emocji, wymagań, stoi taki biedny ludek jak ja, którego ciśnienie chwilami dochodzi do 200.
Chodzę więc tak sobie po takich kursach i oczekuję, że znajdę złoty środek na moje dzieci... ;)
Wniosek, który jednak mam po tych spotkaniach to taki, że najczęściej ludzie, którzy tam przychodzą mają problem nie z dzieckiem ale z ... partnerem. Bardzo silnie widać, że ich problemy z dziećmi wynikają z tego, że jeden rodzic usiłuje coś przeforsować, być konsekwentnym a drugi bardzo mocno mu to psuje np. mama zakazuje synkowi grać w tygodniu w gry, po czym do domu wraca tata i siada i gra w gry syna, albo dziecko z pierwszego małżeństwa taty może więcej niż inne w rodzinie...
Przykładami są tutaj tatusiowie nie dlatego, że coś do tatusiów mam ale dlatego że na spotkanie przybyły po prostu mamy - dla mnie bez szans na sukces, dopóki obok na takim spotkaniu nie siedzi też jednak ten drugi partner.
Nawet więc jeśli, któreś z nich chce dobrze, niestety brak jednolitego spojrzenia i traktowania zawsze to zniweczy. I to chyba takie najlepsze podsumowanie z czego wynika większość problemów z dziećmi.
Było nas sporo, z 20 osób - począwszy od standardowych rodzin, poprzez rodziny patchworkowe, po rozwodach, jedna Babcia która zajęła się wnukiem i ja-adopcyjna mama.
Jestem zawsze zwolennikiem takich spotkań bo nawet jeśli nie wprost to zawsze coś z tego się wyniesie, czy to świadomość własnych błędów, czy podpowiedzi rozwiązań danych problemów czy choćby utwierdzenie się w tym, że to co robisz jest potrzebne.
Wczoraj omawialiśmy granice przede wszystkim własne ale i te, które stawiamy naszym dzieciom. Często niestety tych granic brak i już kilkulatkowie potrafią dyskutować, wymagać od rodziców jak na równi. Ja mimo wszystko nie jestem zwolennikiem aż takiego równouprawnienia.
Rodzic to jednak rodzic. Są tematy, w których możemy dyskutować, ale są i takie które powinny być bezdyskusyjne (przede wszystkim te dotyczące wartości - co jest dobre a co złe, co wolno a co nie). Uważam też, że dzieci powinny mieć obowiązki - stosowne do wieku a rodzic powinien też dbać o własne granice i o to, aby dzieci je zauważały i szanowały.
Wczoraj dosyć mocno wstrząsnął mną przykład, który akurat opowiedział jeden tata - żona jego weszła w "układ" z 11-latką, że ma sprzątać swój pokój, w zamian za to mama ręcznie doszorowywać będzie jej białe skarpety... Efekt był taki, że młoda zasuwała na skarpetach gdzie chciała nie patrząc na to jak będą wyglądać, bo to nie był jej problem, sprzątała pokój po swojemu a matka wieczorami klęczała nad miską i jechała ze skarpetami... Mnie to poraziło, moje dzieci zasuwałyby w szarych albo brudnych skarpetach...
Stawianie i utrzymywanie granic jest bardzo ciężkie, a kiedy dochodzi do tego zmęczenie, brak czasu dla siebie czy problemy własne - jest jeszcze cięższe. Wychodzi jednak na to, że jest bezwzględnie konieczne. A jakie granice i obowiązki mają wasze dzieci?
U nas starszak ma: rozpakowywanie zmywarki, karmienie kota, sprzątanie swojego pokoju, dbanie o lekcje i czytanie. Bez problemu nakłada sobie przygotowane dania (np. zupy, drugie dania, zrobi też sobie proste posiłki - kanapki czy np. jogurty z owocami, podgrzeje napoje).
Młodziaki - rozpakowywanie zmywarki oraz sprzątanie pokoju i rzeczy, które poroznosiły po domu. Każde z trójcy, gdy nabrudzi, porozlewa (np. gdy pomimo tego, że z uporem manniaka proszę, aby napoje stały na stole i żeby nie było z nimi łażenia) musi to po sobie posprzątać.
Rozkładają talerze, kubki do posiłków a potem po zjedzeniu to odnoszą do kuchni, rozpakowują pralkę i pomagają w rozwieszaniu prania, brudne ciuchy po zdjęciu z siebie do tej pralki pakują bądź układają przed pralką - oczywiście nie raz muszę chodzić i jęczeć, że "gniazdo zdjęte z tyłka" leży gdziekolwiek a nie pod pralką i oczywiście, że nie wygląda to tak, że nie muszę przypominać i pilnować, aby to wszystko było zrobione. Staram się jednak ich w tym nie wyręczać, mimo że nie raz mam pokusę aby szybko zrobić to samemu.
Dobrze jest jednak, gdy dzieci mają świadomość, że w domu wszystko nie robi się samo, że wszystko wymaga pracy i za ten dom jednak odpowiedzialni są wszyscy a nie tylko rodzice.
I przede wszystkim, że rodzice to też ludzie!
I tymże pozytywnym akcentem życzę wszystkim miłego weekendu :)
Dzieki za ta liste obowiazkow! Mialam podejrzenie, ze dzieci znajomych sa nieuczone czegokolwiek, a teraz mam juz pewnosc! Chlopcy maja po 2,5 roku a do tej pory wszystko za nich robia rodzice...:( sa chowani wg tego tekstu: "nie kop pani, bo sie spocisz"... rece opadaja...tylko jak powiedziec doroslym ludziom, ze krzywdza wlasne dzieci nie uczac ich samodzielnosci???
OdpowiedzUsuńNupkowa
Wiesz jak jest... To nie jest tak, że ja nie muszę cisnąć aby oni to robili, cisnę każdego dnia, ale kurde jak inaczej? Wiele razy mam pokusę aby odpuścić ale gdzieś zaraz z tyłu głowy mówi mi "no fucking way" :) a co do znajomych... Jeśli nie za bardzo bliscy to chyba nie ma co ruszać... Obrażą się, będziesz ta zła, oni i tak zrobią swoje :/...
UsuńGdybym miala dzieci, tez bym tak robila - uczyla od podstaw, krok po kroku, nie tylko zeby one mialy latwiej w zyciu, ale zebym miala z nimi latwiej ja!;D Poza tym fajnie, jesli obowiazki i wklad do domu ma cala rodzina, a nie tylko styrana matka... a tatus i dzieciatka leza beblonami do gory i pokazuja palcem, radosnie kapryszac, ze cos tam nie zrobione, cos nie smakuje, a w ogole to za malo im sie usluguje! Jak inaczej wychowac malych ludzi na partnerow, a nie na paniczykow, do obslugi?
OdpowiedzUsuńZ tymi znajomymi... ciezka sprawa. Sami sa zyciowo malo pozbierani, wiec i od dzieci nie wymagaja. Najgorsze jednak wg mnie, ze nie ucza ich np. ze w butach nie chodzi sie po domu. Kurtke sciaga w przedpokoju i od razu wiesza. Rece myje sie zanim wezmie jedzenie, je sie tylko na siedzaco i przy stole itp.itd. No szokuja mnie ci ludzie... niby wyksztalceni, a dzieci chowaja jakby byli z jakiejs zabitej dechami wioski, nie obrazajac madrych wiesniakow;) Mamunia 2,5 latkow wnosi po schodach, do windy, bo dzieci dostaja histeri, ze maja wchodzic po schodach i wsiadac! Ostatnio nie poszla na wazna wizyte u lekarza, bo dzieciatka wpadly w szal, slyszac ze wychodzi na troche i zostawia je z dziadkiem! I takie tam... moglabym pisac i pisac... rece opadaja do samej ziemi! Zaciskam usta z calej sily bo mam ochote krzyknac najpierw na matke/ojca, a potem na dzieciatka! Potrzasnac solidnie nimi! Marnuja najlepszy czas, zeby dzieci bezbolesnie wdrazac w codzienne zycie! Kto i kiedy ich potem tego nauczy??? Ech:/ bezradnosc, bezradnosc
Nupkowa
Tylko wiesz Nupkowa, to się ciągle wiąże z chodzeniem, marudzeniem, strofowaniem itd i czasami jest naprawdę frustrujące - dla mnie, ich chyba nic nie frustruje :)
UsuńMoże z tego wynika to, ze znajomi robią jeszcze wszystko za nich albo i z tego że wydaje im się że 2,5 latkowie to jeszcze małe dzieci a tymczasem to są już niezłe szkodniki :). Ale wiesz jak jest - wychowanie dzieci to temat tak samo drażliwy jak religia czy polityka - niech każdy robi po swojemu, nie ma co się wtrącać.
Co do jedzenia, to u nas jest zasada że pytam z czym kto chce np kanapki, jeśli potem im to nie smakuje - nie zmieniam. Wybrali - to mają. Mogą zjeść z masłem. A jak jest obiad to jest podane to co kuchnia zrobiła i tyle, albo są głodni i jedzą albo nie - i powiem ci to też się mega sprawdza bo Czarodziej i Czarodziejek pochłoną wszystko. Czarodziejka była bardziej kaprysząca ale z dnia na dzień poszerza repertuar, próbuje nowych rzeczy. A miała ogromną tendencję do jedzenia ciągle jednej rzeczy i wykluczania innych. Konsekwencja w niepodmienianiu posiłków procentuje - choć wielokrotnie było tak że nie i koniec i kończyło się to nie zjedzeniem posiłku. Dziś najwyżej zje mniej ale normalnie podejdzie do posiłku.
Co do jedzenia powiem Ci jedno: czasem dzieci nie lubia pewnych smakow albo kombinacji smakow. Ja tak mam (i mialam od dziecka), ze robi mi sie niedobrze na polaczenie pomidorow z zoltym serem na chlebie! Albo kiedy pomidory sa slodkie (malinowe). Albo na chleb z b serem i miodem! No po prostu mnie mdli i nie jestem w stanie tego zjesc. Tak samo galaretek roznej masci - a szczegolnie slodkich, takze zelkow czy takich mniej scietych, brejowatych - bleh... od razu wszystko mi podchodzi do gardla....
UsuńI kolejne: jako dziecko nie znosilam mleka. Rzygalam na sam zapach, nie mowiac o smaku. Ale musialam pic, bo wtedy dzieci musialy pic mleko. I co sie okazalo? Jestem uczulona na kazeine mleka! Nikt tego nie wiedzial 40 lat temu.... Takze czasem dzieci intuicyjnie wiedza, ze jakis pokarm im nie sluzy i wtedy nie ma ich co do niego zmuszac. Jestem zywym dowodem:)
Sa dzieci nadwrazliwe wechowo, dotykowo, smakowo itd. Coraz wieksza jest tego swiadomosc, ale czasem nawet samo dziecko nie wie co mu dolega...
A teraz z czym sie zgadzam - tez nie znosze wybrzydzania przy stole - wszystko jedno czy przez dzieci czy doroslych. Nie chcesz - nie jedz. W szczegolnym wypadku - mozesz dostac zamiennik, ale nic wiecej. Ale kapryszenie, plucie, histeryzowanie z tego powodu - doprowadza mnie do szalu.
I co do znajomych - zgoda. Nawet jesli sa nieswiadomi, to ich broszka i konsekwencje. Serce mnie boli, ale co z tego? To nie moje dzieci. I nic tego nie zmieni. Najwyzej beda dzicy i tyle. Troche nauczy ich zycie, otoczenie, szkola, praca. A troche pozostana dzicy;P No swiata nie zbawie, nawet gdybym chciala. I co z tego, ze widze to, co sie tam dzieje. Nic, zupelnie nic. Chyba poluznie z nimi kontakty, zeby sie nie denerwowac:p
I tez racja: 2,5 latki to juz niezle szkodniki:D Dobry tekst:))) Szkoda, ze ich rodzice o tym nie wiedza:P
Nupkowa
Z tym zmuszaniem to ci powiem tak... nawet jakbym chciała to moich nie da rady 😆😆😆 uparte to tak, że nie ma siły aby zjadły coś, na co nie mają ochoty. Ale jeśli nagle nie pasuje coś, co jedzone było wielokrotnie i było ok, to jak wspomniałam nie lecę i nie robię kolejnego dania. Jak nie zjedzą mięsa to są jeszcze ziemniaki czy warzywa. A jak raz na jakiś czas nie zjedzą, to też nie mam z tym problemu. Jak to powiada moja koleżanka, która zajmuje się zaburzeniami jedzenia u dzieci - bardzo dobrze aby dzieci poczuły głód. Jak są głodne to przychodzą i mówią, dlatego ja nie łażę za nimi z łyżkami i nie dokarmiam.
UsuńCo do nowych rzeczy to to co mnie cieszy to zanim powiedzą "nie" to spróbują i tyle jest ok. Długo walczyłam z czarodziejką aby tylko spróbowała.
A co do znajomych :) bardzo często to wlasnie kryterium dzieci sprawia że z kimś utrzymujemy kontakt albo nie, nie dało rady spędzać urlopów z takimi, którzy prezentują całkowicie inne zasady wychowawcze bo był to brak komfortu dla obu stron. Także życie samo weryfikuje :)
Mysle to samo, co do "glodzenia" dzieci :D Nie dadza sie zaglodzic, a jak czasem poczuja silniejszy glod - zjedza wszystko:) Nie lubie karmienia na sile, tak samo jak "oszczedzania" na jedzeniu i jedzenia byle czego.
OdpowiedzUsuńJa bylam niejadkiem i szczuplaczkiem, poki nie rozpuscili mnie dziadkowie buleczkami.... niestety zostalo mi do dzis, a na gluten jestem uczulona:/ Takze przekarmianie napewno dobre nie jest.
Masz racje. Od lat nie jezdze na wakacje z dzieciatymi znajomymi, bo sama nie mam dzieci. Proby - okazaly sie porazka. Znajome skupione byly na dzieciach, zamiast na wspolnym odpoczynku. Trzeba dobierac sobie znajomych do wlasnej sytuacji zyciowej, tak jak do pogladow i wspolnych doswiadczen. Z bardzo roznymi ludzmi od nas powstaja niepotrzebne spiecia. A na urlopie nikt tego nie chce. Jedziemy odpoczac.
Natomiast chetnie spotykam sie ze znajomymi o podobnych pogladach wychowawczych:) wiem, ze nawet jesli chwilowo ich dzieci beda potrzebowaly uwagi, oderwa nas od rozmowy czy jakis wspolnych zajec - to i tak sie dogadamy. B lubie dzieci, ale najbardziej te madrze wychowywane:)
Nupkowa
Obowiązki z listy w większości pokrywają się z Tygrysowymi, choć najtrudniejsze dla naszego Księciunia jest odłożenie gaci do pralki. Czasami aż duszę śmiech, jak niesie te majtasy w dwóch paluszkach, żeby przypadkiem nie zostać skażonym :) Teraz jest fajny moment, bo w zasadzie obowiązki są raczej zabawą. Młody aż chce pomagać. Przełomem było dla mnie, jak zaczął sam kroić. Tak naprawdę to chyba przesuwam własne granice, a nie jego. A pomaganie różnie się kończy. Ostatnio Mąż wraca z pracy, a Tygrys informuje, jak to mamie zmiksował palce. Zabolało, nie powiem.
OdpowiedzUsuńW naszej okolicy trudno o szkołę dla rodziców, ale w ostatnim czasie przeszliśmy z mężem terapię z psychologiem. Udało nam się znaleźć kobietę, dzięki której uwierzyliśmy w końcu, że ten zawód ma sens. Nie chciała Tygrysa, chciała nas. Trudności z Młodym spraiwły, że nawarstiwło się dużo złości, stresu, zmęczenia. Chodziło jeszcze o takie męskie i damskie podejście do życia i wychowania. Przepracowaliśmy to wszystko i funkcjonujemy inaczej. Jeszcze dużo pracy przed nami i Tygrysem, ale żyje się nam inaczej. To, co pisałaś - ważne, żeby działać razem.